Władca Pierścieni

Louis usiadł ze skrzyżowanymi nogami, wpatrując się w sporych rozmiarów, półprzezroczystą szkatułkę. Ręce skrzyżował na piersi. Myślinkiem podświetlał poszczególne kasetki. Niebieski? Nieeeeee.


Opalizujący na niebiesko lunaryt był spoko na imprezę w Lochu, ale teraz chciał po prostu wyjść z domu. Chyba. W sumie nie był pewien, bo najpierw spędził pół godziny, zaplatając blond loki w gruby warkocz, ale nie mógł zdecydować się na odpowiednią gumkę.


Rozplótł warkocz, ale stwierdził, że rozpuszczone grzeją go w szyję, kark i plecy i w ogóle są jak peleryna, a był wyjątkowo duszny dzień. Zaplótł ponownie, tym razem dobierany, ale rozbolała go głowa. Tak mu minął poranek.


W południe, najmniej szarą część dnia, ale też i najbardziej ponurą, bo widać było każdą jedną cząsteczkę smogu, już zdążył związać i rozwiązać kok, kucyk nad karkiem, kucyk u góry głowy, aż w końcu jednak rozpuścił te pieprzone kłaki. Był bliski obcięcia ich, chociaż to, jak odrastały w kilka sekund było creepy as fuck i nienawidził na to patrzeć. No i nic by mu to nie dało. Właściwie chciał się tylko przejść po Ardadagh. Ale chciał też dobrze wyglądać, a dzisiaj mu to nie szło. Na łóżku leżała sterta pogniecionych ciuchów, kilka kolczyków, łańcuszków i bransoletek. W przypływie frustracji zdjął z siebie całą biżuterię. No, może prawie całą. Zostawił piercing w brwi. No i w nosie. I pod wargą. W sumie transdermali też nie ruszył. Poddał się, gdy spojrzał na przebity pępek, w którym czerniał astralitowo-dagerytowy ring. Niżej już nawet nie zaglądał.


- Jebać to – mruknął i na nowo wcisnął w uszy kółeczka we wszystkich odcieniach tęczy, olewając jednak wisiorki i bransoletki. Ale teraz nadszedł ten najgorszy moment. Najjaśniejsza część dnia powoli zaczynała się kończyć. Jak tak dalej pójdzie, to nie wyjdzie do wieczora. W sumie nie powinno mu to robić różnicy, nie był z nikim umówiony, nigdzie mu się nie spieszyło, ale mógłby, kurwać, choć raz wyjść z domu w ciągu dnia. Nigdy mu to nie wychodziło. I zawsze kończyło się tak samo, tak jak teraz. A teraz siedział ze skrzyżowanymi nogami przed półprzezroczystą szkatułką i podświetlał poszczególne kasetki, na których opalizowały lunarytowe pierścienie i zł[ote obrączki, astralitowe sygnety i delikatne srebrne nakładki na cały palec. Szkatułka również błyszczała wszystkimi kolorami tęczy. Na szczęście jej sporą część zdobiły dagerytowe pierścienie, które ruszał tylko przy pomocy szczypiec i nie zakładał ich, by nie wypalić sobie dziur w ciele. Zawsze uważał to za niezłą ironię, że ta sama substancja, która może go zabić, pozwala mu na noszenie piercingu. Ale o tym, że życie bywało przewrotne, nauczył się już dawno. Także kilkanaście pierścionków miał z głowy. Gromadził je przez lata. - I po ki chuj – wymruczał do siebie.


Gdyby miał tylko kilka, to w najgorszym wypadku założyłby po jednym na każdy palec, ale teraz nie dałby rady nawet gdyby zawiesił wszystkie na kutasie. Nie mówiąc o tym, że rozmiar nie pasował, bo palce miał dużo szczuplejsze. Spojrzał na swoją prawą dłoń. Wiedział, dlaczego to zawsze tak się kończy. Żaden z pierścionków nie pasował do blizny. Lubił mieć coś na palcach, żeby bawić się czymś w momentach stresu, ale miał wrażenie, że każdy kolor i materiał podkreślał bliznę, której zdecydował się nie usuwać ani nie przykrywać cyberskinem. A może jednak powinien? Odwrócił się od szkatułki z biżuterią i spojrzał w okno. Szarość dnia powoli zmieniała się w szarość wieczora. Westchnął ciężko, patrząc na wnętrze domu, w którym nie było nawet milimetra światłocienia. Na szczęście. Odwrócił się i zauważył, że zapomniał wyłączyć metaboliczną lampę w szkatułce. Podszedł do niej i wyłączył ją manualnie. Wyłączył myślink. Znowu nigdzie nie wyjdzie za dnia. No chuj z tym. Zebrał ubrania, które schowały się do kapsułek. Biżuterię rozłożył po rozłożonych po domu pudełeczkach i rzucił się na łóżko, obok którego od wielu dni kusiła go buteleczka z bulgoczącym, czerwonym płynem. Wyciągnął dłoń w tamtym kierunku, ale zanim złapał fiolkę w palce, coś ze stłumionym, delikatnym stuknięciem spadło ze stolika. Schylił się i spomiędzy włochatych włókien dywanu wyciągnął pędzel. - Niech to metahemo się na coś przyda – pomyślał, odkręcając buteleczkę i maczając w niej pędzel. Tak stanął przed sztalugą. Właśnie zaczynała się noc. I tak jak podczas wielu nocy, tej również namalował to, za czym najbardziej tęsknił. Światło, kładące się długimi cieniami na obramowanej lasem łące. I tak, jak podczas wielu nocy, tej również zatrzymał się, zanim położył na tle trawy plamę, która miała być ludzką sylwetką. Wkurwiony i rozżalony zajrzał do wnętrza pustej buteleczki.


Wiedział, że metahemo zapewniłaby mu tripa do środka swojej głowy, ale zawsze oszukiwał się, że będzie inaczej. Nigdy nie było. Zawsze widział te sylwetki tak wyraźne, jak hologramy w sensorytece. - Bezużyteczne badziewo – mruknął, odstawiając buteleczkę na stolik. Zgarnął z niego te same dwie obrączki, co zawsze, włosy związał w luźny kucyk, na plecy zarzucił lekką kurtkę. “Znów to samo” – pomyślał, gwałtownym krokiem wychodząc w noc. Nie wiedział, co w niej znajdzie. Nawet nie był pewien, czy jeszcze szukał czy znowu uciekał przed sobą. Nogi skierowały go do niewielkiego kamieniołomu. Odłupał kawałek astralitu, usiadł na skałce i wyciągnął z kieszeni laserowy nożyk. O poranku do półprzezroczystej szkatułki dorzucił kolejny pierścionek. Ten miał wygrawerowane słońce. Usiadł przed szkatułką ze skrzyżowanymi nogami, podciągnął kolana pod brodę. Zawsze się zastanawiał, czemu to sobie robił. Czemu po tylu latach nie mógł zapomnieć. Włączył myślink, alert zamigał mu kolorami. Ktoś się zgłosił na spotkanie. Co za ulga.


O spotkaniach przeczytasz w e-booku pt. "Wejdź!"