Glowstorm

Trzask. Huk. Niebo rozrywa się na miliony wyglądających jak rany rozgałęzionych, heksagonalnych kształtów, których korzenie i gałęzie dochodzą aż do ziemi. Krwawy blask rozświetla szarozielone zazwyczaj Hiraeth. Krwawy blask rozświetla krystalicznie spokojne zazwyczaj źródło Harith. Okrągła, krwawa Llán szyderczo patrzy z nieba, jak Ognisty Emir próbuje dosięgnąć jej jęzorami lawy. Nigdy mu się nie uda. Mam nadzieję.


Mam nadzieję, że przeżyję dzisiejszy glowstorm, bo właśnie leżę w trawie pełnej bordowej poświaty, przy szyi mam kły, a wcześniej był tylko krótki błysk nieludzkich, czerwonych oczu.


- Jesteś pewna, że to dobry pomysł? - pytał Louis jeszcze godzinę wcześniej.

- Nie – odparłam pewnie.

- A jesteś pewna, że chcesz to zrobić?

- Tak – odparłam równie pewnie.


Ale moja pewność została zmiażdżona pod pełnym obcej mi energii, doświadczonym przez wieki ciałem. Mimo wszystko, kły jeszcze nie są w mojej szyi. Szpony nie są w moim sercu.

„Louis!” – próbuję krzyczeć do niego przez retro myślink, który jakimś cudem nie odpadł mi od skroni podczas ataku. Stare sprzęty to jednak nie to samo, co współczesny szajs, który psuje się od złego dotknięcia dłonią – myślę w przerwach pomiędzy mentalnymi wrzaskami.

„Louis!” - wrzeszczę do niego w myślach, ale odpowiada mi ogień krwawego glowstormu.

„Louis” – szepczę mu w końcu do ucha, mając nadzieję, że wreszcie usłyszy.


Jest zaskakująco silny. To ja zazwyczaj wygrywam walki. To on odklepuje podczas sparringów, ale teraz leżę raczej bezradna na wysuszonej polanie. „Kurwa” – mruczę pod nosem, widząc, jak obrączka na wskazującym palcu świeci się na czerwono. Musiałam ją niechcący nacisnąć upadając, a jeszcze Alaistara mi tu brakowało. Przyciskam ją panicznie, mając nadzieję, że zadziała w środku tego lasu i usunie moje współrzędne. Mimo wszystko. W końcu i tak nie zamierzam teraz umierać. Zamykam oczy, starając się zapomnieć o gorącym, przyspieszonym odddechu tuż przy szyi. Wsłuchuję się w rytm ziemi. W rytm lasu. I gdy słyszę ćwierkające panicznie ptaki, zaczynam rozumieć. Gdy słyszę kroki zwierząt, ostrożnie poruszających się po wysuszonej ściółce, zaczynam rozumieć. Gdy leżę na ziemi, zatrzymanej w panice tak samo jak ja, rozumiem, że przerażone glowstormem Hiraeth zamarło.


Huki i trzaski oddalają się, ale to nie oznacza, że zaraz nie wrócą. Rzeczywiście wracają, robią się coraz głośniejsze. Z Louisa wyrywa się krzyk, mam wrażenie, że rozbije mi bębenki. Jego szpony, do tej pory zatopione w moich nadgarstkach, zmniejszają się i wracają do ludzkich rozmiarów. Krwistoczerwone oczy nabierają znanego, kocio-zielonego odcienia. Przez chwilę patrzy na mnie, nie rozumiejąc. W końcu stacza się na ziemię i pyta niepewnie, przekręcając na plecy.


- Nic ci nie zrobiłem?

- Poza tym, że w chuj mnie wystraszyłeś, to nie.

- Co się stało?

- To się stało, że prawie rozszarpałeś jej szyję! - słyszę niski, donośny głos zza krzaków.

- Wezwałaś go? - Louis pyta spokojnie, wpatrując się we wzburzone niebo.

- Sam się wezwał – odpowiadam, wzdychając.

Alaistar nachyla się, łapie nas oboje za fraki i stawia do pionu.

- Powiedziałem ci... – zaczyna, ale obydwoje wykonujemy gest dłonią, nakazując mu ciszę.


Zatapiam się w myślach. To my stworzyliśmy glowstormy. Nie było ich, dopóki nie pojawiła się technologia. Stworzyliśmy coś, czego boi się natura, a żywioły reagują na jeden z trzech, doskonale znanych ludzkości, sposobów.


- Nie musisz walczyć – mruczę pod nosem – nie musisz zamierać – dodaję – nie musisz uciekać – kończę.

Ale jest coś jeszcze.

Gniew.

Ale czemu tu jest?

Czyj on jest? Skąd jest? - zastanawiam się, wsłuchując w trzaskanie gałązek i mlaskanie błota pod nogami.